Istnieją podobnież na świecie sprawy, o których się filozofom nie śniło.
Przywoływane w tym opowiadaniu zdarzenia i osoby, od dawna tkwiły w mojej pamięci, a ich ewentualne podobieństwo do faktycznych, jest absolutnie przypadkowe i niezamierzone. Nie będę ukrywał że był czas, gdy jego wspomnienie mrowiło mi skórę na plecach...
Kazimierz Dymek
Są zawody czy funkcje społeczne z góry obdarzane zaufaniem, mające swoją charyzmę, wymagające szczególnych predyspozycji, zarówno mentalnych jak i manualnych. Z pozoru niby takie to oczywiste, a jednak okazuje się, że niestety nie dla wszystkich. Kiedyś, w czasach młodości moich dziadków, nie istniały oddziały położnicze. Nowo narodzone dzieci przyjmowane były na świat przez akuszerki, kobiety obdarzone wrażliwością, wyczuciem i delikatnością, ale równocześnie pewnością działania i odpornością nawet na śmierć swoich podopiecznych. Powszechnie uważano je za osoby godne zaufania, i darzono niekłamanym szacunkiem.
Nic takiej kobiety dziwić nie mogło, nie miała ona prawa odmówić pomocy, czy broń Boże odstąpić od rodzącej, nawet w najbardziej niesprzyjających czy niebezpiecznych okolicznościach. Musiała też chcieć i umieć zachować takt i dyskrecję, ponieważ z natury rzeczy dowiadywała się o różnych, niekiedy nawet bardzo krępujących i osobistych sprawach. To akuszerki, w chwilach największej potrzeby, przychodziły i do prostej izby w chłopskiej chałupie, i do sypialni szlacheckiego dworu. W razie potrzeby to one chrzciły "z wody" słabowite noworodki.
Podobnego rodzaju estymą obdarzany był również wiejski stolarz. Pomijając już nieodzowną przydatności jego umiejętności, symboliczna rola tego rzemieślnika polegała na tym, że tak jak akuszerka pierwszą, tak to on oddawał ostatnią przysługę każdemu, wykonując mu trumnę.
Niebagatelna to była przysługa. Tak jak każdy człowiek się rodzi, i w chwili tej potrzebuje pomocy, tak też i każdy umrze, a wtedy należy mu się pochówek. W tych dwóch, jakże ważnych sprawach, musi uzyskać pomoc innych ludzi, i nie ma od tego wyjątków, dla nikogo. Tak było, jest, i tak pozostanie. Niby takie to oczywiste, a jednak ...
Tak jak wynagrodzenie akuszerki, tak samo zwyczajowo ustalona była zapłata za usługę stolarza. Powszechnie znano wartość trumny, a przez szacunek do nieboszczyka nie należało targować się o jej cenę. Nigdy też stolarz nie mógł odmówić wykonania tej ostatniej, i swoistego rodzaju usługi. Jeśli zamawiający nie miał czym zapłacić, to deklarował "odrobek", lub jakąś inną formę rekompensaty. Tego rodzaju długu nie można też było zapomnieć. Taki obowiązywał zwyczaj i wszyscy to doskonale rozumieli.
Funkcjonowała również tradycja, że za ten swoistego rodzaju układ czy kontrakt ze Śmiercią, dający przecież wymierne zyski, wiejski stolarz zobowiązany był opiekować się drewnianym wyposażeniem kościoła parafialnego, na przykład konfesjonałami lub ołtarzem, a w razie potrzeby wykonać krzyż procesyjny lub misyjny.
Taki też stolarz przez całe lata pracował kiedyś w jednej wsi. Było to sto, a może więcej lat temu, nie takie to ważne. Wszyscy go znali, a wykonywał podobno każdą pracę solidnie i terminowo.
Zdarzyło się, że jednego razu przyszedł do niego nieznany wędrowiec i dla odpoczynku usiadł na progu warsztatu. Po dobrej chwili ściągnął z głowy kaptur i wdał się w rozmowę z właścicielem. Od słowa do słowa i dowiedział się, że ten to już dla trzeciego pokolenia wykonuje trumny. Akurat skończył kolejną i odstawił ją w kąt.
Tak się jednak jakoś złożyło, że podczas tej rozmowy, do tegoż właśnie stolarza przyszła zapłakana matka, i wysupłując marne grosze czy floreny z węzełka, poprosiła o trumnę dla jej nagle zmarłego syna. Ta niezamożna, a wręcz biedna kobieta, widząc stojącą w kącie trumnę, poprosiła o tę właśnie: bo taka jasna, dobrze wyheblowana, w sam raz dla jej syna. Stolarz szybko przeliczył pieniądze, a oceniając że jest ich o wiele za mało - jak za tak dobrze wykonaną trumnę, nie zgodził się. Powiedział że wykona inną, z ciemniejszych desek, i nie tak bogato ozdobioną. Okryta żałobą matka odeszła ponoć bez słowa.
Wędrowiec przyglądał się całemu zdarzeniu w milczeniu, uważnie słuchając rozmowy i bacznie obserwując zachowanie się starego stolarza.
Zdziwiło go bardzo, że ten ma takie przywiązanie do pieniędzy. Przecież chodziło o trumnę dla zmarłego tragicznie dziecka, a zamawiała ją płacząca matka. Przecież będzie mógł policzyć sobie więcej, gdy zamówienie złoży któryś z bogatszych gospodarzy. Dla niego to tylko kolejna trumna, a dla matki ta jedna jedyna, dla jej syna.
Postanowił widocznie wszystko to sobie jakoś wyjaśnić, bo zapytał wprost:
- A dlaczegóż to nie daliście matce tej właśnie trumny? Taka ona jasna, w sam raz dla młodego.
Sękate ręce stolarza mocniej zacisnęły się na trzonku hebla.
- Nie dla dziada taka trumna. Ta się jeszcze przyda.
Podniósł się niespiesznie wędrowiec ze swojego miejsca, owinął ramiona ciemnym płaszczem, na głowę naciągnął czarny kaptur, spojrzał spod czoła na właściciela warsztatu i odchodząc już, powiedział wolno cedząc słowa:
- Skoro mówicie, że wam się przyda, no to się przyda.
Tak się złożyło, że staremu stolarzowi rzeczywiście szybko potrzebna była jasna trumna. Potrzebna mu była dla wnuka, który zginął nagle w tajemniczych okolicznościach.
Zmarł wkrótce stary rzemieślnik, a jego warsztat zamknięto. Jakieś fatum zawisło jednak nad rodziną stolarza, no bo co i raz potrzebna była jej jasna trumna, taka jaką zwyczajowo przeznacza się dla "młodych" nieboszczyków. Wykonanie ich trzeba było jednak zamawiać u innego już stolarza, i zgodnie ze zwyczajem... nie targować się o cenę.
Kim był tajemniczy wędrowiec, który przepowiedział staremu stolarzowi, że przydadzą mu się "jasne" trumny? Może w obliczu Śmierci, tak jak przy każdej innej tragedii, nie wolno nikogo klasyfikować, i nie wyróżniać go "gorszą" trumną? A może nie tylko trumną?
Kazimierz Dymek, na stronach glogoczow.pl zamieszczono 20.11.2010r.