W słowiańskiej kulturze ludowej powszechna była wiara w demony i półdemony, których domeną działania było złośliwe znęcanie się nad ludźmi, przeważnie nocną porą, w szczególnie wyrafinowany sposób poprzez duszenie ich i wysysanie z nich krwi. Zmora wyobrażana była jako pewien gatunek ludzi, prawie zawsze kobiet, których, kiedy zechcą, w nocnej porze, dusza rozłącza się z ciałem. Obrażona w dzień, może zemścić się na danej osobie w sposób okropny, bo dusząc. [1]
Niekoniecznie jednak zmora mogła działać według własnej woli. Posiadana przypadłość niejako przymuszała dotkniętą nią osobę do nocnych poszukiwań ofiar! Wymagało to wysiłku, który odbijał się w sposób widoczny na kondycji i wyglądzie takiej osoby. Była ona bowiem zwykle blada, z podkrążonymi od niewyspania oczami. W dzień zmęczona, senna i bez sił do pracy. Nie na darmo mówiono o kimś słabowitym: ”wygląda jak zmora”. Życie zupełnie traciło urok i nie przynosiło radości.
Zdarzyło się raz, że u bogatego gospodarza na Kobylicy służyła dziewka, której zachowanie w krótkim czasie wzbudziło wiele emocji i pogłosek. Otóż, od pewnego czasu zaobserwowano, że dziewczyna prawie każdej nocy krótko przed północą wstaje ze swego tapczanu i wychodzi nie wiadomo dokąd. Wraca zwykle nad ranem, zmęczona i słaniająca się na nogach. Potem w dzień chodzi blada i nieruchawa, ledwie że przy robocie nie uśnie! Mimo że jedzenia gospodarz służbie nie żałował, ona była zawsze chuda i zbiedzona. Jak zwykle w takich razach od razu zaczęli ją podejrzewać, że pewnie gdzie jakiego kawalera ma i z nim się schodzi na całe noce.
- Jeszcze wam co przyniesie! – ostrzegały sąsiadki gospodynię i do zdyscyplinowania dziewki namawiały. Nikt jednak w dzień nie widział jej nigdy z żadnym chłopakiem. Nawet parobek od koni chciał ją przydybać na gorącym uczynku, ale jak za nią wyszedł w nocy raz i drugi, to mu we mgle się rozpłynęła, a jego taki strach zebrał, że cały trzęsący wrócił na swoje wyrko, choć chłopak był nie ułomek i niczego się nie bał!
Którejś wiosennej niedzieli wyprowadził gospodarz konie do sadu na młodą trawę. Z lubością przyglądał się kasztankom jak szczypały trawę miękkimi jak aksamit pyskami. Prawdziwie był z nich dumny. Zwłaszcza z kobyły Baśki, która mu już kolejne źrebię miała wydać na świat. W tym czasie sam się nią zajmował, gdyż źrebna nikomu innemu nie pozwalała do siebie przystąpić. Klacz była dorodna i mocna, a źrebięta po niej cieszyły się dużym powodzeniem jako zdrowe i dobre do ułożenia. Przynosiło to gospodarzowi spory profit. Toteż teraz stał pod jabłonią i patrzył na swoją ulubienicę licząc, kiedy powinna się oźrebić. Akurat w ten czas przeganiała dziewka gęś z gąsiętami żeby je trochę popaść w sadzie i przed wronami przypilnować. Nieśmiało zatrzymała się przy gospodarzu, bo akurat gąski chwyciły się żółtych mleczy. Jak zwykle blada i zmęczona sama nie zaczynała rozmowy.
- Mówią, że po nocach się włóczysz, z kawalerami zadajesz! Jak tak dalej będzie to cię gospodyni wyzynie.
Dziewczyna poruszyła się niespokojnie. Wiadomo było, że była sierotą bez ojca i matki, a i żadnych bliskich krewnych nie miała. Lepszej posady niż u gospodarza na Kobylicy nie znajdzie.
- Ja to nie z mojej woli robię! I mnie z tym źle i rada bym się uwolniła – szeptała, błagalnym prawie wzrokiem patrząc na gospodarza. „Ta dzieucha to zmora” – przypomniał sobie spostrzeżenie starej Wnęcki, jak ta kiedyś odwiedziła ich chałpę i natknęła się na służącą.
- Toś ty zmora? – raczej stwierdził niż zapytał.
Dziewczyna w milczeniu pokiwała głową.
- A uwolnić się od tego nie możesz?
-Mogę - znowu zaczęła prawie szeptem - Jakbym mogła co udusić, ale nie z własnej woli ino na czyj przykaz!
Gospodarz w gusła i zabobony nie wierzył. Uważał, że to babskie gadanie i tylko z babinego bezrozumu się bierze. Popatrzył więc z ironicznym uśmiechem na dziewczynę. W tym momencie akurat Baśka podeszła do swojego gospodarza kładąc mu ogromny łeb na ramieniu. Dziewczyna odsunęła się kilka kroków.
- A dałabyś jej radę ? - gospodarz prześmiechnął się klepiąc kobyłę po szyi.
Następnego ranka krzyk parobka z końskiej stajni postawił wszystkich na nogi. Kiedy wpadli do stajni, ich oczom ukazał się przerażający widok. W kącie stajni przyciśnięta zadem do ściany leżała wyciągnięta klacz Baśka z przewróconymi białkami oczu i wywalonym jęzorem. Na wpół urodzone źrebię było także martwe. W nocy klacz zaczęła się źrebić, a że nikt jej nie pomógł, nie spuścił nawet z uwięzi, to rodząc przycisnęła się do ściany. Nie narodzone całkiem źrebię udusiło się, a matka padła.
- Czemu nie kazał mi udusić kota albo koguta?... – nikt nie dosłyszał jednak, co powiedziała dziewka.
E.D.